Dziennik zwariowanej nauczycielki

Moje przemyślenia, opinie, zdarzenia to co powiedziałabym tobie, byś mnie lepiej poznał/a - jak żyję co mnie kręci i którędy się plączą moje ścieżki...

My Photo
Name:
Location: Grodzisk Maz., Mazowieckie, Poland

Thursday, March 27, 2008

I jesteśmy na bieżąco

Na urlopie macierzyńskim jestem od dwóch miesięcy, a mój blog zaniedbany, że zarosły mi ścieżki do niektórych, stąd moje przenosiny z innego bloga.
Znaleźliśmy(ja i moja rodzinka) swoje gniazdo na tym łez padole, za miastem z dala od zgiełku i pośpiechu usypia się tak szybko, że przerwy na cycunia dla mojej córci przechodzą jakoś somnambulicznie w półśnie, a nad ranem bardziej świadomie nasłuchuję śpiewu ptaków.
Amelia przyszła na świat 22 stycznia o godzinie 10.10, czyli dokładnie pięć minut później niż jej brat Julek. Po dwóch latach z małym hakiem ten poród był okrutnie bolesny, bo szybki i nie udało się dostać niczego znieczulającego. Poprzednie 29 godzin bólu w skurczach i 3.2o porodu wobec tych siedmiu godzin bólu i niecałych dwóch godzin porodu wydają się 
śmiesznie lekkie, ale odczucia są zupełnie przeciwne.
Po Julku nie wiedziałam, co to poród. Amelka dostarczyła mi tej wiedzy aż zanadto. Chociaż zarzekałam się jak żaba błota do położnej,że już nigdy więcej, ale jak taka kruszynka rośnie na naszych oczach
 - już teraz z perspektwy dwóch miesiący i dużej ilości oksytocyny, która wymazuje
ból porodowy z pamięci - mogę mieć następne za jakieś 3 lata.
Dzieci to takie pociechy... i muszę przyznać, że nie generalnie nie przepadam za dziećmi, ale na punkcie swoich oszalałam. Chciałabym dać im wszystko, najwięcej miłości i ciepła, żeby w przyszłości umiały kochać, bo świat w tej kwestii trochę ostatnio stracił w moich oczach. Ostatnio usypiając synka doznałam tego ciepła, popłakałam się ze szczęcia. Otóż mój bez mała dwuipółletni syn powiedział trzymając mnie mocno za szyję: "Nikomu Cię nie oddam." I nie był to przejaw zazdrości wobec Amelki, tylko efekt mojego wychowania. Ja mówiłam mu to prawie za każdym razem, gdy go usypiałam. I udało się wytworzyć poczucie bezpieczeństwa u dziecka i szczególną więź między matką a synem.
Nie mogę nie ubolewać jednak nad pewną porażką wychowawczą w sprawie tegoż samego Julka. Mój tata - ukochanego wnuczka codzień bombardował prezentami (małymi typu: cukierek, lizaczek, samochodzik, czy breloczek), Julek z prezentami od dziadka się nie rozstawał nawet we śnie, a niekiedy w trakcie snu robił awanturę, że zgubił "talizman"- prezencik. Kolejnym negfatywnym skutkiem tej sytuacji był nawyk, że dziadek zawsze ocś przyniesie. Następnie od progu każdego witał pytaniem: "A co masz dla niunia?" Ostatnio po wiewlu rozmowach i ukróceniu prezentów od dziadka zamienił to pytanie na: "Czy masz coś dla niunia?" Jeszcze wiele rozmów przed nami :)
Julek tak bardzo chce iść do przedszkola, że pod tym pretekstem nauczył się większości czynności: jedzenia, siusiania na nocnik, sprzątania i to bez niczyjej pomocy. Jednak grzebanie w torebce babci, czy niani jest tak głęboko w nim zakorzenione, że nawet tłumaczenie, że tak nie robią przedszkolaki do niego nie trafia.
Dobra, dość nadrabiania zaległości.
Dziś wpisałam posta do artykułu na temat znieczulenia podczas porodu, oto on:
pełne znieczulenie a dożylne środki to też różnica...

"Można dostać tzw. znieczulenie zewnątrzoponowe, ale bardzo pomocny może być dożylnie podany środek znieczulający np. Dolargan. Doświadczyłam jedynie tego znieczulenia podczas porodu syna (4760g), niedawno rodziłam córkę bez żadnych środków znieczulających (3860g) i dopiero teraz wiem jak pierwszym razem mi pomogła położna i lekarze (ze względu na duże dziecko) - bez znieczulenia to dużo gorszy wysiłek i ból. Oczywiście szybko się go zapomina - na szczęście. Ale naturalny poród jest najlepszy, tak to już wymyślił Pan Bóg - a cierpienie od zawsze wpisane jest w to szczęście. To potrzebny i nieodłączny dodatek do radości... to cierpienie znosi się zupełnie inaczej niż ból u dentysty, bo ból porodowy ma sens - ogromny. Dziecko zmienia świat całego swojego otoczenia, a pojawienie się go na brzuchu matki jest kulminacją, to sedno porodu i po nim wszystko zmierza ku dobremu.
Swoją drogą mam badzo niski próg bólu i gorzej znoszę szycie nacięcia, czy zdjęcie szwów... rodzić mogę."
~mamajula , 27.03.2008 08:39

Do następnego razu nie zmienię światopoglądu - zatem długo, a może wcale...
Laura

Labels:

Przenosiny mamy Jula

Jestem zmuszona przenieść tu innego bloga, bo zgubiłam login i hasło. Dosłownie kilka postów.

07 maja 2007
jestem z Juliuszem...

W tym tygodniu wpisuję się znów na listę samotnic pozostawionych pod okiem syna, który jest takim słodziakiem, że aż strach pomyśleć, co zrobi z tym atrybutem, gdy dorośnie.
Po mału wychodzimy na prostą. Ale ostatnio doświadczyłam nowej jednostki chorobowej - to depresja okołokredytowa!!!
Poza tym ostatnie przeżycia podwyższają ciągle poziom adrenaliny m. in. przygoda z otwarciem klapy silnika w naszej Felci w czasie jazdy (tu uratowała nas weekendowo pusta droga i zimna krew męża), czy kontrola drogowa po lekkim przekroczeniu prędkości i pierwszy w życiu mandat tego samego (opanowanego) męża. Takie są wyroki...
Dodatkowo dziś stłukłam talerzyk, taki z nietłukącego szkła, który klasycznie rozbił się jak kryształ w drobny mak. Dziubek już śpi, więc tym bardziej dopada mnie rytuał bezmężowego wieczoru, czyli pisanie bloga. No cóż, byle do środy (powrót Łukasza), a potem do czwartku, bo to ważny dzień w naszym życiu...
Muszę napisać katrkówkę dla drugiej klasy. Pa. O, o, o, mąż dzwoni...
Laura (22:08)



29 kwietnia 2007
NIENAWIDZĘ CZEKAĆ

Zeszło mi się troszkę z wyszukaniem skrawka ziemi i kilku metrów domu, w którym wspólnie z mężem i synkiem zdecydowaliśmy się żyć. Oj, wreszcie wolność, pełnia życia, małe problemy, bo własne.
Tak to wszystko długo trwa, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że biurokracja może tak doskwierać szaremu obywatelowi. Już przejrzałam wszystkie gazetki o wyposażeniu wnętrz i nie mogę spać, śnią mi się jakieś remonty lub jak w kalejdoskopie przewijają mi się różne miejsca w jeszcze nie do końca zakupionym domu, jak je urządzę, co zmienię, jak zaprojektuję. Wiem, że to cięźka praca, ale jednocześnie ogromna przyjemność. Bardzo obawiam się jeszcze o brak ekip remontowych, a potrzebować na pewno będziemy kilkunastoosobowej firmy i to na ponad miesiąc.
Mój mąż jak zwykle cierpi, gdy jem serek i skrobię dno łyżeczką, a on czegoś nie usłyszał... Taniec z gwiazdami ogląda i recenzję szlag trafił.
Jak ja bym chciała móc namówić wszystkich, aby nie głosowali na lalunię Tusk i fajnego w sumie, ale Bogu ducha winnego Stefano. Ona jest drewnianą kukiełką, a dali jej dobrego partnera i małolaty na nich głosują - na i pewnie całe PO ma przykaz od "tatusia". Najbardziej mi będzie szkoda, jak odpadnie mój wydziałowy kolega Ivan Komarenko. Chociaż najsprawiedliwiej będzie, jak w finale znajdą się dwaj równi sobie amatorzy: Ivan i Krzysio Tyniec - zawodowiec. Straszna kiszka z tej Kasi T. Serio. Moja pewna koleżanka z pracy z dużym stażem powiedziałaby, że to dziecko Pan Bóg sworzył na próbę i zapomniał w porę odstrzelić i dlatego teraz udaje, że potrafi tańczyć. Wstyd! Szóstka to bania!!!
A ja nadal będę czekać na moją samodzielność w nowym domku z moją małą rodzinką :)
Do zoba...
Laura (21:23)



03 marca 2007
Zbyt krótki był luty

Nie wiem kiedy nastał nam marzec i na dworze powiało wiosną. To podbudowuje, zwłaszcza po tygodniowym zwolnieniu lekarskim, faszerowaniu się antybiotykiem i przekopaniu wszystkiego, co było do przekopania. Poza ogródkiem, rzecz jasna, bo ziemia jeszcze zbyt twarda.
Jakże ciężko szukałam działki, małego skrawka na tej kuli ziemskiej, która byłaby tylko nasza. I na której stanąłby nasz DOM. Nie może dziwić obecny rynek, popyt na nieruchomości, ale może dziwić ludzka pazerność, która coraz częściej bierze górę nad zdrowym rozsądkiem.
Strasznie męczą negocjacje, odkładanie najprostszej sprawy w nieskończoność, a wszystko po to, by zarobić. I to główny powód, dla którego uważam, że luty był za krótki.
Ostatni tydzień lutego minął pod znakiem oczekiwania na męża. Tradycyjnie wyjechał w delegację, tym razem do Katowic. Nadrobiłam w domu wszystkie porządkowe zaległości, sprawdziłam wszystkie klasówki, wypracowania i przygotowałam się do przyszłych zajęć w pracy. Takiego spokoju to dawno nie miałam. Jak Juluś zasypiał to czytałam książkę, sama rozkosz! A ostatnio nasz mały smyk potrafi usnąć na trzy godziny.
Sen z powiek spędza mi jednak zawieszenie sprawy zakupu działki. W lutym się nie udało, ale marzec jest dłuższy... muszę uzbroić się w cierpliwość.

Laura.
Laura (23:19)



31 stycznia 2007
Jutro będzie lepiej

Kolejny wieczór pełen wolnego czasu i nastalgii. Na moje szczęście ten wieczór się kończy. Opłaciłam dziś rachunki, ale no właśnie... został mi jeden za abonament RTV. Jak słyszę, że połowa populacji w naszym kraju za to nie płaci, to mi się robi niedobrze. Krótko mówiąc, spełniając ten kosztowny obowiązek czuję się jak idiotka, która nie dostrzega absurdalności tej opłaty. Muszę bulić za to, że okradają mnie z mojego czasu. Cennego czasu i wszystkiego tego, czego nie robię gapiąc się w jakieś głupawe powtórki. Może to trzeba wpisać w listę postanowień noworocznych na rok 2008 - wyrzeczenie się telewizji, rzecz jasna, bo wyrejestrowanie odbiornika to zdecydowanie trudniejsze. A kto wie, czy w ogóle bez przeszkód możliwe?
Wydaje się zatem oczywiste, nawiązując nadal do dziesiątej muzy, że łatwiej zmienić adres zamieszkania, niż pozbyć się zbędnego odbiornika, tudzież samego rachunku za jego kurzenie się na półce czy ścianie. Jednocześnie, bezwiednie pozbawiamy się możliwości oglądnięcia czegokolwiek pochodzącego z innych stacji niepublicznych, a nawet z własnego odtwarzacza DVD. Płacąc za TV z wybranej platformy cyfrowej nie wspomagamy naszej TV PUBLICZNEJ, która częstuje nas reklamami nie rzadziej niż komercyjna konkurencja. Nurtuje mnie od dawna pytanie, gdzie jest ta nasza kasa? Myślę tu o tej połowie Polaków, którzy płacą regularnie za RTV. Lubią nas "doić na dwa fronty". W kablówce też pobierają dyszkę za kilkadziesiąt programów zagranicznych, a w pakiecie dostajemy bezbłędne: jedynkę i dwójkę, za które trzeba zapłacić oddzielnie. Swoją drogą po ilośći zdobywanych nagród widać, kto się lepiej stara. Tak się zdobywa uznanie w Polsce. Nie zasięgiem i obowiązkiem uiszczania opłaty za zakup telewizora, ale ciężką pracą i wystrzałową ramówką. Niestety muzie też czasami brakuje talentu. Tej naszej publicznej szczególnie.
Nawet samotny, urlopowy wieczór nie jest dobrym pretekstem do stracenia kilku bezcennych chwil przed kosztownym pudłem. Bez uszczypliwości zatem kończę ten wywód telwizyjnej frustratki.
Perspektywa jutra jest frapująca, bo wraca mąż z delegacji. Zatem jutro będzie lepiej... bo RAZEM!
Laura.
Laura (23:51)



30 stycznia 2007
ach ta samotność...

Kobiecie czasami doskwiera samotność, szczególnie w wieczory, kiedy męża nie ma w domu. Mój osobisty (towarzysz życia) jest właśnie w delegacji w Krakowie. Synek grzecznie śpi, nakarmiony i szczęśliwy, że wreszcie odpoczywa, bo w dzień spał tylko godzinkę. O, o właśnie mnie wzywa, zawieruszył gdzieś smoka. Rozmawiałm też z mężem przez GG, ale to nie jest stereo. Nie widziałam Cię już od... rana i.... źle mi. Ach, ci mężczyźni!
Plecy swędzą, nie ma kto podrapać, obiadu nie było, bo i komu go ugotować, skarpety na nogach, bo i kto przytuli... zmarzniętą...
Chociaż mój Łukanio twierdzi, że jak mąż jest powyżej stu kilometrów od domu to już nie jest zdrada:)
A tak poza tym żartem, jesteśmy przykładnym małżeństwem i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała sprostować tych słów i narzekać, że mój mąż jest razem z innymi w tej samej szufladzie facetów - co to po czterdziestce rozglądają się za młodymi laskami. W ogóle nie wiem, co mnie naszło z tą zdradą. Śmiem twierdzić, że mojemu mężowi uroić może się co najwyżej ciąża - ale nie romans. A tym bardziej spełnić, bo to ja jestem tym śmiałym ogniwem w naszym związku. Ostatnio nawet musiałam w naszym imieniu pożyczać prądu na stacji benzynowej, kiedy nam się Fela zbuntowała. Łukasz w takich sytuacjach kompletnie się wmurowuje, najczęściej w podłogę, i nic go nie ruszy.
Samotność to bardzo kąśliwe uczucie, typowe dla nauczycielki w drugim dniu ferii zimowych i słomianej wdowy w pierwszym dniu trzydniowej krakowskiej delegacji męża. Swoją drogą to doświadczenie życiowe, które zwąc się krótkim rozstaniem uczy... tęsknoty i wyrozumiałości między małżonkami. Mam nadzieję, że nie stracę głowy, kiedy się wyda, że pendrive mojej drugiej połowy uprał się dziś w jego jasnych spodniach...
Nie zdążyłam Ci tego wyznać... kochanie... tylko sie nie denerwuj. Całuję. Mama Jula.
Laura (22:43)



07 stycznia 2007
myślę czasem...

Jestem blondynką, choć to banalne, dziś już mam srebrny odcień na głowie i lepsze samopoczucie, które jak zwykla psuje się w niedzielny wieczór. Z prostej przyczyny, rzecz jasna, kończy się beztroski weekend, bycie razem od świtu do nocy, śniadania, obiady, kolacje, zabawy i rozmowy.
Dziś na przykład wspólnie z moimi dwoma muszkiterami byłam u teściowej na obiedzie. Późnym popłudniem odwiedził nas z żoną nasz wieloletni przyjaciel, aby pożegnać się przed powrotem do pracy za granicą. Nie mogę się przyzwyczaić, że ledwie się z nim przywitam, a już muszę sie żegnać. Dwutygodniowy urlop co trzy miesięce mija tak szybko jak z bicza strzelił. Tym bardziej ten ostatni spędzony przez niego głównie w górach, był jak chwilka. Nie udało się nam nawet raz pograć i pośpiewać, jak za dawnych lat...I nie chcę być złośliwa, ale mam wrażenie, że wszystko, co było, minęło bezpowrotnie, bo nasz przyjaciel ma "żonę"! Sama jestem kobietą, ale takiego rodzaju ubezwłasnowolnienia mężczyzn nie znoszę. Może nie polubi mnie za to świat, ale jestem standardowo za związkiem partnerskim. Ale czy świat kocha wyłącznie tych, którzy są oryginalni???
Jutro poniedziałek. Czas złożyć weekendowe zabawki, odłożyć przyjemności. Rusza nowy tydzień. Ciekawe, co nowego powie mój syn. Na razie bezbłędnie i rozbrajająco mówi: "Nie ma".
Nie ma co, idę pogadać na dobranoc z mężem.
Laura (22:22)

Tuesday, August 16, 2005

Oj, długo mnie tu nie było!

Witam, a po długiej przerwie nie wiem od czego zacząć.
Moje życie kręci się jak zwykle, tyle że teraz wokół dziecka, którego się spodziewam już ósmy miesiąc. To już nie długo, bo termin rozwiązania ustalono na 3 października. Może się uda wcześniej. Od pracy mam na razie przerwę i po porodzie 126 dni urlopu macierzyńskiego, więc teraz moje obroty zwalniają, żeby mieć siłę jak maleństwo przyjdzie na świat.
Podkręcam się ostatnio na spacerach w lesie i zbieraniu grzybów. Co dzień od tygodnia wracamy z Łukaszem z pełnym koszykiem prawdziwków i to kręci, że są prawie wszystkie zdrowe. Ostatnio mieszkamy prawie sami, bo rodzice zagnieździli się na działce. Od wiosny szykowali sobie gniazdko, a od lipca mieszkają tam z dwiema suczkami, bo w międzyczasie przybyła nam Kropka. Oliwka na początku trochę to przeżywała, ale teraz się zakumplowały i jest w porządku. Widać znaczne różnice klasowe między nimi, t0 znaczy Oliwka to hrabianka, choć daleko jej do jakiejś rasy zachowuje swoją klasę, częściej się myje niż szczeka. Kropka pochodzi ze wsi i jest typową pilnowaczką-ujadaczką, a o toalecie nie pamięta - chętniej liże wszystkich zapoznanych działkowców no i oczywiście swoich właścicieli. I rodzice i pieski czują się na działce doskonale - cisza, spokój, zdrowe warzywka... Po ostatnich kłopotach ze zdrowiem mama odzyskuje tam dobre samopoczucie i spokój ducha.
Dzień dziś jest siwy i nieprzyjemny, ale my trafiliśmy na urlopie świetną pogodę i nie możemy narzekać. Początek lipca był bardzo ładny i dotarliśmy naszą Felą (autem zakupionym na wiosnę) aż do Mielna. Sporo zwiedzaliśmy, zrobiliśmy dużo zdjęć, a po powrocie nie mogłam się pogodzić, że Agnieszka (żona naszego kolegi), z którą spędziliśmy połowę urlopu u niej na wsi w Rydzynie, postanowiła wyjechać do męża do Anglii. Na szczęście za tydzień wracają i może Aga zostanie.
W oczekiwaniu na naszego synka Julka poczyniliśmy wstępne zakupy. Kupowanie ubrań w rozmiarze 56 to coś arcyprzyjemnego. Są takie rozczulające. Już się nie mogę doczekać, kiedy się narodzi, już za nim tęsknię, choć jak kopie przez pół nocy i nie daje mi spać to nie da się zapomnieć, ze jest tuż koło mnie, pod moim sercem. Do przyjścia na świat Juleczka postaram się wpadać tu częściej - no chyba że pochłoną mnie zakupy i szykowanie się do szpitala.

Friday, August 06, 2004

Już po urlopie

Długo zbieraliśmy się, aby wbrać coś stosownego po tak intensywnym roku pracy. To było nieziemskie tempo i dla mnie - zwolniłam dopiero po dziewiątym lipca, kiedy zdałam egzamin na kontraktowego - i dla mojego Łukania, ktory zwolni dopiero w Powroźniku na podsumowaniu wdrażania SAP-a. Szkoda, że jedzie sam, bo po wspólym tygodniu w Turcji nie mogę sobie wyobrazić, że zostanę sama i nie będzie go aż cztery dni. W Turcji było wspaniale, to co tam zobaczyliśmy zapmiętamy do końca życia. Ja już wiem, że chcę zwiedzać świat we dwoje, potem może nawet we troje - to może być pasjonujące - szczególnie dlatego, że my mieliśmy dużo szczęścia do przygodnie nawiązywanych znajomości. A to ktoś częstował nas herbatką jabłkową, a to ktoś nas zapraszał na przyszłe wakacje do Turcji - a trzeba przyznać, ze Turcy traktują takie zaproszenia bardzo poważnie, a gości traktują z ogromną troską, inaczej niż miejscowych.
To zdaje się być sensem wycieczki - w Avsallar poznaliśmy Oza, Turka z tradycyjej rodziny: trzy matki i osiemnaścioro rodzeństwa, ale on przyjął model europejski i na razie spłodził jedynie dwoje dzieci. Opowiadał nam wielokrotnie o tradycjach i zwyczajach tureckich, a co najśmieszniejsze targując się - na deptaku miał stoisko z upominkami - mówił zamiast "I'm a gentelman" - I have a gentelman! i skutecznie opuszczał nam cenę drobiazgów wypatrzonych dla tuzinu chrześnic i przyjaciół. teraz musze iść pokucharzyć - pora obiadowa a ja mam wciąż rzekomy urlop!
Do miłego:) Netka.

Thursday, June 03, 2004

Chcę spróbować!!!

Mam bardzo dużo zajęć. Więc postanowiłam założyć dziennik. Ten jest nietypowy, może nie dla zabicia czasu, ale dla podkręcenia obrotów. Zawsze kiedy mam dużo na głowie jestem bardziej subordynowana, więcej z siebie daję i więcej osiągam, a do tego kręci mnie to. No, choćby na przykład dziś. Byłam w domu, bo jestem chora, ale ból pleców i gardła to za mało, żeby wykręcić się od wszystkich rzeczy, które na mnie spadły w ostatnim czasie. Musiałam popisać sprawozdanie ze stażu w pracy, które muszę niezwłocznie oddać. Potem poprosiłam o pomoc siostrę, żeby mnie obwiozła po sklepach w celu zakupu zlewozmywaka do właśnie remontowanej kuchni. W międzyczasie musiałam pogonić elektryków, bo guzdrali się z okablowaniem pod halogeny... i tak bez końca. Nie mogę sama prowadzić, bo biorę "ściemniejące" leki na te bóle kręgosłupa, no i oczywiście jestem jak z krzyża zdjęta. W sklepie udało się wykombinować fajowy zlew i piętnaście procent rabatu. To wyczyn, bo wszystko potrzebne na jutro, a prawie nigdzie nie chcieli o tym słyszeć.
Po południu podwiózł mnie mąż po zdjęcia, które razem z albumem są prezentem na ślub mojej przyjaciółki Ani S. Istotne jest to, że historia miłości od pieluch po kobierzec musi być skończona przed sobotą. Zdjęcia wyszły super. Zatem mogłam oddać się przez chwilę swej pasji, czyli poszłam z mężem do lasu... na grzyby. Te majowe cieszą najbardziej, nawet kiedy jest sucho i są niewyględne, wmawiamy sobie, że są najpiękniejsze - bo my je znaleźliśmy. Teraz sistra mnie pogania, bo chce iść spać, a ja zastawiam jej łóżko fotelem. Więc spadam z fotela. Pa.